Urodziłam!

W miłosnych uniesieniach stworzyliśmy dwa cudy. Cud pierwszy narodził się 09.06.2014r w bólach tak paskudnych, że klnęłam matkę naturę, że wpadła na tak szalony pomysł jakim jest poród. Klnęłam na porodówce, klnęłam w duszy na położne, lekarzy i wszystko co było tam. Mówiłam nigdy więcej. Mówiłam ale przecież jak stworzysz sobie cud to zapragniesz na bank mieć takich cudów więcej. No i tak oto Mama i Daddy na przełomie sierpnia i września stworzyli cud drugi, który narodził się 07.06.2016r. Pamiętacie jak jeszcze niedawno żaliłam się wam, że już jestem po terminie. Że nie zdarza się tak by wszystko było dobrze. Że czeka mnie zapewne indukcja, rozdzielenie z Miłoszem, kilkudniowy pobyt w szpitalu i ominięcie urodzin pierworodnego. Ale nie. Nic z tych rzeczy. Kiedy 06.06. zasypiałam zła na cały świat trzymając Miłosza za rękę przez myśl mi nie przyszło, że już za moment będę tuliła swojego drugiego syna.
Ale od początku.
A więc gdy zła na cały świat poszłam spać razem z Miłoszkiem o 19stej nie przypuszczałam, że niebawem będę tuliła swoje drugie maleństwo. O 22:12 obudziłam się, bo jakoś tak zaczął boleć mnie brzuch. Po 23ciej stwierdziłam, że to chyba skurcze, bo występują co 8 minut. Po 1:00 wciąż bolało jak lekki ból miesiączkowy ale kurcze ten ból pojawiał się co 6 minut. A więc co? Buty na nogi i w drogę! 2:20ścia, miasto puste a ja jadę urodzić małego człowieka, któremu najblizsze naście lat będę pokazywała świat. Windą zajechałam na drugie piętro otwockiego szpitala, gdzie powitał mnie krzyk z sali porodowej. Poród w trakcie, za chwilę kolejny, położna przywitała mnie dość chłodno ale czy się jej dziwie? Nie. Wyobraź sobie. Przyjeżdża blondynka, z wielką torbą, w środku nocy z uśmiechem na ustach i makijażem (no jak mam wyjść nieumalowana?!) oświadcza, że rodzi. Nie kochane, tak rodząca nie wygląda. Przynajmniej nie według położnej, dla której powinnam zwijać się z bólu. Na moje "no skurcze mam co 5-6 minut" położna stwierdziła, że "ok, zrobimy ktg". Zanim położyłam się zapytała, czy odeszły mi wody. Spojrzałam na nią stwierdzając "właśnie mi odeszły, chyba muszę założyć podpaskę". Rozumiesz?! Znów spojrzała na mnie z jakimś niedowierzaniem ale gdy zobaczyła skurcze na ktg zawołała lekarza. O 3:30 demonicznej godzinie podpisywałam papiery. Czerwiec, godzina 4ta nad ranem, słońce wstaje, światła przygaszone a ja rodzę. Jest intymnie. Myślę o tym jak rodziłam Milosza. Jak chodziło mnóstwo lekarzy, obok mnie przyjmowano pacjentki na oddział. Był gwar, było tłoczno, było niefajnie... A teraz jest intymnie. Jest błogo i przyjemnie mimo wszystko. Położna jest, gdzieś obok ale czuwa. Zimna, zielona sala zamienia się w różową od promieni słońca. Wciąż nie bardzo boli aż do momentu, w którym do mojego otumanionego mózgu nie dociera, że moje dziecko już wychodzi. Mówię, że już będę rodziła. Znam ten ból. Położna w szoku. Przed chwilą ledwo 3cm rozwarcia a tu bach mamy dyszkę. Spanikowałam totalnie. Nie czułam skurczy partych, nie wiem jak urodziłam Maćka, bo jedynie co pamiętam to jego leżącego na moim brzuchu, jego ciepło i płacz i moje trzęsące się ciało... Powiedziałam tylko "cześć moja mała małpeczko". Ma takie włoski na ramionach i pleckach... Kochany mój. Jeśli kiedykolwiek przeszło mi przez myśl, że nie będę wstanie nikogo pokochać tak mocno jak Miłosza to tak chwila mi uświadomiła jak cholernie się myliłam. Gdy go zobaczyłam wiedziałam, że jest mój. Że jestem jego mamą i tak bardzo dziękowałam całej ziemskiej energi, że Maciej jest ze mną już na zawsze. 

Ach dwa dni na oddziale noworodkowym zleciały nam na cyckowaniu, tuleniu się, cyckowaniu, tęsknocie za domem i moimi mężczyznami, krzykami i głośnych rozmowach pielęgniarek i ich nieustającym trzaskaniu drzwiami i płaczu noworodków (matko więc to tak płaczą dzieci?) no i fatalnym żarciu, które nie wiem jakim cudem mi smakowało. 

Z Miłoszem nie widziałam się od poniedziałku wieczora kiedy to usnęliśmy trzymając się za ręce aż do czwartku, kiedy po nas przyjechali do szpitala. Uznaliśmy, że tak będzie lepiej, że nie będzie tak tęsknił, tym bardziej, że w naszym szpitalu dzieciom na oddział nie wolno wchodzić a szybka wizyta na korytarzu skończyłaby się płaczem. Jego i moim... Więc po dwóch dobach gdy po nas przyjechali moje dziecko walnęło focha. Biegłam przez korytarz do niego a on gdy zorientował się, że ja to ja się odwrócił. Był zły. Widziałam, że miał żal do mnie, że go zostawiłam. Dopiero po kilkunastu minutach mnie przytulił i się do mnie uśmiechnął. Mój chłopczyk tego dnia kończył dwa lata! Wydawał mi się dużo większy niż przez dwoma dniami, kiedy jechałam do szpitala. Wtedy był dzidziusiem, teraz dużym chłopcem. Starszym bratem, dwulatkiem swojej mamy. 

Ach życzę każdej kobiecie rodzącej takiej położnej i takiego porodu. Takiego zainteresowania, takiej opieki. Takiego nieodczuwania bólu. Braku oksytocyny. Całego procesu naturalnego porodu. Skurcze - odejście wód - skurcze - poród. Nieporównywalnie mniejszy ból. Przy pierwszym porodzie rodziłam ze znieczuleniem zewnątrzoponowym a bolało przeokrutnie. Każdy skurcz był mordęgą... Tutaj czymś naturalnym ale nie tak bolesnym. 

Tak więc wszystko skończyło się dobrze. Poród zaczął się sam, spędziłam tylko dwa ustawowe dni w szpitalu, urodziłam zdrowego syna i wróciliśmy na urodziny swojego starszego synka do domu. We czwórkę. Mama, Tata, Miłosz i Maciej. 

Dziewczyny!
Dziękuję Wam za wsparcie. Za każde dobre słowo. Mam nadzieję, że każda z nas będzie tak szczęśliwa jak ja dzisiaj. 
Kochajcie się. 
Miłość jest wszystkim, mimo wszystko.


Czytaj dalej

Już po... terminie... ;)

Tik tak tik tak czas leci a u nas nic się nie zmieniło. Za nami 40ści tygodni ciąży, w środę idę na oddział (trzymajcie kciuki by we wtorek poród zaczął się sam) doły i dołki zajadam kremem czekoladowym wyjadanym łyżeczką ze słoika... 
Nawet się nie łudzę, że urodzę dziś czy jutro choć byłoby to wręcz idealne. Iść urodzić, wrócić na czwartek z Maciejem do domu. 
Kurczę, patrzę na gotowe łóżeczko, komodę z ubraniami, butelki i smoczki przygotowane dla Maćka i po 9ciu miesiącach oczekiwania na niego nie mogę uwierzyć, że to już, choć jestem po terminie... 
Nie jest lekko mieć takie uparciuchy. Nie chciałam mieć indukcji i przeraża mnie ona... Miłoszek ma urodziny 09.06. w czwartek... Drugie urodziny mojego misia a mnie z nim nie będzie. Serce pęka mi w pół. Chciałabym być przy nim, zaśpiewać mu rano sto lat, pójść z nim na lody, do zoo, do parku. Dać mu wszystko to o czym dwulatek marzy a będziemy musieli to przesunąć... To nie fair. Jakoś nie mogę poukładać sobie tego w głowie. Nie wiem jak przeżyję bez mojego maleństwa. Wiem, że zostanie z tatą, wiem, że będzie bezpieczny, najedzony, otoczony troską ale jak wytłumaczyć dwulatkowi, że mama jest w szpitalu, że wróci za kilka dni? My przecież nie rozstawaliśmy się na dłużej niż kilka godzin a tu aż tyle dni... Boli mnie to tak wewnętrznie. Wiem, że muszę myśleć teraz o dwójce dzieci a nie tylko o jednym ale trudno mi rozstać się na te kilka dni z Lelkiem... I rozpieściłam go ostatnio... Przyznam, że byłby koszmarnie niegrzeczny gdyby był jedynakiem i byłaby to moja wina. Nie umiem mu odmówić, chcę mu dać wszystko i podchodzę do jego wychowania bardzo delikatnie. Tłumaczę gdy czegoś nie wolno, odstawiam jedzenie "na później" gdy nie chce, kupuję ten nieszczęsny setny samochód, choć wiem, że wyląduje za łóżkiem jak jego poprzednicy... Lubię gdy jest szczęśliwy i brak babć i dziadków rekompensuje mu moim lekkim podejściem. Muszę nad tym popracować. Znaleźć złoty środek. Odnaleźć umiar, bo to nie jest na dłuższą metę dobre dla Miłosza, dla mnie, dla innych...

Czytaj dalej